23 czerwca 2016

Druga

Opowieść o miłości.

Gdy wszystkie tęsknoty zostały zaleczone (choć może nie wszystkie i nie do końca, słonie mają świetną pamięć przecież) nastąpił spokój. Po pożegnaniach nie przyszła pustka, której się bałam, a spokój właśnie. W ten spokój wdarła się miłość.
Och, i nie myślcie, że wdarła się tak gwałtownie, raptownie, zwalając z nóg. Przyszła zupełnie niepozorna, niepewna siebie, za to pełna wątpliwości. Nieśmiało wsunęła głowę za drzwi i wahała się chwilę czy wejść i się rozgościć. Pozwoliłam jej zostać.

Przyniosła ze sobą ciepło jakie daje herbata w jesienny wieczór. Orzeźwienie chłodnej wody jeziora latem. Piękno pierwszych kwitnących wiosną kwiatów. I magię bożonarodzeniowego śniegu. Ze swoimi darami przyniosła smak czereśni i zapach papierosów.
Ćmy, które na dobre rozgościły się w moim żołądku, musiały ustąpić miejsca kolorowym motylom.

Inne twarze się zacierają, wydają się obce, choć nadal tak bliskie sercu. Ale to nie w tamtych twarzach się zakochałam, nie muszę ich pamiętać. I czuję jakbym nową miłością zdradzała te poprzednie, zwłaszcza jedną, najważniejszą. Nie mogę żyć w wiecznej tęsknocie, na granicy pożegnania i przywitania nowego życia. Dlatego wolę zapominać niż już nigdy nie kochać.

Bo miłość, choć rani najbardziej, jest wszystkimi porami roku w jednym podmuchu wiatru, w jednym spojrzeniu.
Moja miłość, która jest jeszcze młoda i ciut naiwna, jest trzymaniem się za ręce, smakiem czereśni, pocałunkiem w czoło. Jest wpatrywaniem się w siebie przez dwie pary ciemnych oczu. Jest mówieniem "nie chcę" i mówieniem "chcę". Jest wspólną nocą i wspólnym porankiem.

A to nie jest ostatnia opowieść o niej.

5 kwietnia 2016

Pierwsza

Jak wiadomo, mniej lub bardziej, słonie słyną z bardzo dobrej pamięci. Bardzo też przywiązują się do swoich bliskich. Nawet tak bardzo, że potrafią umrzeć z tęsknoty. Te różowe też tak mają. Ale na (nie)szczęście potrafią się szybko odradzać, umierać, zmartwychwstawać, w ciągu jednego życia setki razy. Ale za każdym razem odradzają się w ciut inny sposób. A to mają czegoś za mało, a to czegoś za dużo. Cóż, takie życie różowego słonia. Narodziny, tęsknoty, śmierć.
Moja obecność tutaj to kolejne zmartwychwstanie. Chcecie wiedzieć jak do tego doszło? To zapraszam. Może będziecie także świadkami kolejnych narodzin, bo w przypadku różowych słoni, zmartwychwstanie zajmuje dłużej niż trzy dni. Ale wystarczą trzy etapy.

*
Umieranie z tęsknoty jest bolesne. Czujesz jakby ktoś żywcem wyrwał ci serce, ale mimo wszystko, wciąż żyjesz. Zapytacie: jak można żyć bez serca? No właśnie, jak? Możesz płakać. Możesz nie ruszać się z miejsca, umierać z głodu, robić pod siebie. Oddychasz, ale nie żyjesz. Nazwijmy to pierwszym etapem. Każdy czasem musi przez niego przejść w mniej lub bardziej drastyczny sposób. Zależy za czym tęsknimy. Ja tęsknię z miłości niespełnionej. Najgorszy rodzaj. Rana, która została po wyrwanym sercu goi się bardzo długo i boleśnie. Ropieje, to zrasta to otwiera się na nowo. Długi i nieprzyjemny proces. Przy odrobinie szczęścia i samozaparcia, rana zagoi się na tyle, że w jej miejscu będzie można wyhodować całkiem nowe serce. Ale serce to rośnie powoli, więc łatwo je skaleczyć, co zdarza się bardzo często. Jest wrażliwe jak skóra małego słoniątka, która gdyby nie bezpieczny cień matki, nie byłaby odporna na słońce. Takie nowe serce, też potrzebuje cienia "matki", lub chociaż kremu z filtrem jak osierocone słonie. Powolne odzyskiwanie sił witalnych to etap drugi. Trzeci etap to pożegnanie. Dla wielu jest prosty, ale są też słonie takie jak ja, dla których ten etap jest najtrudniejszy. Zajmuje najwięcej czasu, bo oznacza ostateczny koniec. A jako słonie, przywiązujemy się też do tego umierania, niby-życia i stąpania w bezpiecznym cieniu matki. Wracamy pamięcią do miłych chwil i tymi wspomnieniami karmimy swoje nowe serce, żeby mogło być silniejsze. Powiedziecie, że fundamenty zbudowane na przeszłości nie są trwałe. Może i tak. Może dlatego nasze nowe serca są zawsze o wiele słabsze. Ale są, chcą bić coraz mocniej i mocniej, więc karmimy je tym, co mamy w zasięgu trąby. Wielu z nas nie dochodzi do końca tego etapu, więc nie może się na nowo narodzić. Lub rodzimy się niepełni, wybrakowani. Ciągle trwam w etapie trzecim i choć czuję silny zryw i widzę światło nowego życia, nie wiem czy dobrnę do końca przed narodzinami. Gdy dla wszystkich sprawy się dawno zakończyły, ja, głównie przed sobą, nie umiem powiedzieć ostatecznego "żegnaj". Choć witam kolejne możliwości, nie oznacza to narodzin. Przysłaniają one to, co należy zrobić. Dają złudne poczucie zakończenia spraw. Musi być zachowana jakaś kolejność. Nie wolno zawracać sobie teraz głowy, nie wolno się rozpraszać. Ale czy zdążę przed narodzinami? Czas pokaże.