23 czerwca 2016

Druga

Opowieść o miłości.

Gdy wszystkie tęsknoty zostały zaleczone (choć może nie wszystkie i nie do końca, słonie mają świetną pamięć przecież) nastąpił spokój. Po pożegnaniach nie przyszła pustka, której się bałam, a spokój właśnie. W ten spokój wdarła się miłość.
Och, i nie myślcie, że wdarła się tak gwałtownie, raptownie, zwalając z nóg. Przyszła zupełnie niepozorna, niepewna siebie, za to pełna wątpliwości. Nieśmiało wsunęła głowę za drzwi i wahała się chwilę czy wejść i się rozgościć. Pozwoliłam jej zostać.

Przyniosła ze sobą ciepło jakie daje herbata w jesienny wieczór. Orzeźwienie chłodnej wody jeziora latem. Piękno pierwszych kwitnących wiosną kwiatów. I magię bożonarodzeniowego śniegu. Ze swoimi darami przyniosła smak czereśni i zapach papierosów.
Ćmy, które na dobre rozgościły się w moim żołądku, musiały ustąpić miejsca kolorowym motylom.

Inne twarze się zacierają, wydają się obce, choć nadal tak bliskie sercu. Ale to nie w tamtych twarzach się zakochałam, nie muszę ich pamiętać. I czuję jakbym nową miłością zdradzała te poprzednie, zwłaszcza jedną, najważniejszą. Nie mogę żyć w wiecznej tęsknocie, na granicy pożegnania i przywitania nowego życia. Dlatego wolę zapominać niż już nigdy nie kochać.

Bo miłość, choć rani najbardziej, jest wszystkimi porami roku w jednym podmuchu wiatru, w jednym spojrzeniu.
Moja miłość, która jest jeszcze młoda i ciut naiwna, jest trzymaniem się za ręce, smakiem czereśni, pocałunkiem w czoło. Jest wpatrywaniem się w siebie przez dwie pary ciemnych oczu. Jest mówieniem "nie chcę" i mówieniem "chcę". Jest wspólną nocą i wspólnym porankiem.

A to nie jest ostatnia opowieść o niej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz